Skip to content

Kategoria: Utwory literackie

Symfonia w pięciu częściach. Cykl wierszy

1. moderato: preludium

pierwsze takty: tempo spokojne, miarowe kroki uderzają
ćwierćnutami o bruk pasaże głosów ozdobniki oddechów
łagodne tryle dziecięcego śmiechu – miasto żyje brzmi i gra
w kawiarnianych szybach spojrzenia i twarze przerwane wpół
frazy rozmowy – niepokojąca dominanta bez rozwiązania: tu

zaczyna się podróż, raczej spacer, ulicami w których można się
zgubić – jak muzyk, który w żywiole improwizacji nie umiał
odnaleźć tonacji właściwej, zapomniał ciała i uciekł ponad
przestrzeń dźwięku. Milcząco wyszedł z koncertowej sali

wiedząc, że nie ma dla niego nadziei – zobaczył, gdzie
kończą się słowa, a zaczyna mrok. Kolejny krok między
akordami kamienic – chodniki chropowate harmonie
odbijają echem głos pusty uciekający w kryształowym pianissimo
ostatnie pasaże w górę miast ulic i klawiatury – tempo miarowe

i znika dźwięk, a za nim świat powoli gaśnie i milczy
jeszcze brzmią akordy – to nic, to echo tonie Czytaj więcej Symfonia w pięciu częściach. Cykl wierszy

Listopad, 2016

Już wszystko skończone, zamknięte, stracone. Skończ z tym patosem, przesadzasz, nic się nie dzieje. Dzieje się – co – wszystko? Nie rozumiem, ja też nie. Jest ciemno, prawie noc, juz noc. Zanurzamy się w mrok. Prawię cię już nie poznaję, ale wiem, że jesteś. Nie znam twojej skóry, ale czuję jej drżenie i perlistość. Nie odchodź, proszę, nie odchodź. Ulice miasta, arterie krwi samochodów ludzi spojrzeń, a dzisiaj zupełnie sami, opuszczone cielsko olbrzyma. Zostań u mnie, choćby na chwilę, choćby wszystko przestało istnieć/ Pustka. Czytaj więcej Listopad, 2016

1 komentarz

Kwiecień (2016)

A kolejnym krokiem będzie ciemność. Nie musisz, tylko po po prostu zostań ze mną jeszcze na chwilę, tutaj. Nie mam już siły, naprawdę. Wytrzymam jeszcze tylko jeden dzień, jedną noc, a potem odejdę. / Ale to przecież tylko zmęczenie. Wyśpisz się, i wszystko będzie tak jak dawniej. / Nie, nic już nie będzie. Powiedziała dotknij mnie, mam miękką i jasną skórę, oczy, które dawno nikogo nie widziały, głos, który do nikogo nie mówił od wielu tygodni. / Miasto było ciemne i odchodziło, po ulicach błąkali się ostatni straceńcy nocy – to już! – to już! – to już! – to ta chwila – nie, ja nie jestem jeszcze gotowy, poczekaj chociaż trochę – tyle zostało do powiedzenia, w końcu trzeba ze wszystkimi się pożegnać, napisać drżącą ręką listy, na których nerwowe linie śmiertelnego pisma układają się w żałobne fale. / Wiem, że popełniłem błąd. – Czytaj więcej Kwiecień (2016)

Park

1.

Wracał. Zawsze wracał. Ciągle powtarzał sobie – już nigdy, to ostatni raz, ale nie mógł przestać. Wchłaniało go aż to samych głębin jego pamięci, nie pozwalało się uwolnić. Dlaczego więc wtedy był przekonany, że uda mu się z tym skończyć, ze następnego powrotu nie będzie?

A jednak, jak w tamten dzień przekraczał bramę parku – jak setki, tysiące razy – wiedział, że granica nieznanego, którą zawsze bał się przekroczyć, będzie ostatecznie zniesiona. Ale przecież nic tego nie zapowiadało. Słońce chyliło się ku zachodowi. Mrok powoli rozlewał się w parkowych alejkach. Latarnie mdłym światłem delikatnie rozświetlały kamienne dróżki, zanurzone w morzu zgniłych liści. Stawiał kroki powoli, prawie dostojnie, nigdzie się nie spiesząc. Skoro nikt na niego nie czekał, miał dużo czasu. Samotność przeżywana wśród ludzi, nawet jeśli to ostatni, zagubieni gdzieś spacerujący, ma w sobie posmak elitarnej egzaltacji: oto idę sam, bo chcę, nie wstydzę się tego, no bo przecież do życia absolutnie nikt nie jest mi potrzebny. Co więcej, takie przemierzanie pozwala na staranne namalowanie, jasnymi, jednoznacznymi barwami portretu pesymistycznego artysty, którego jedynym towarzyszem jest własny geniusz. Nic to, że to była tylko próba wyłowienia się z głębokiego morza rozpaczy. Ale przecież inni nie musieli, nawet nie mogli o tym wiedzieć. Czytaj więcej Park

Styczeń (2015)

Nigdy nie wiadomo czy się wróci. Wypadki chodzą po
ludziach – szybkim krokiem, urwanymi oddechami i zerwanymi
połączeniami telefonicznymi. Dopiero zaczyna się zima. Śnieg
wszystko odbija, nawet tamto. Wtedy. Ukryte. Zostań jeszcze.
Tylko przez chwilę. Boję się, że już nie będzie dnia. Albo to tylko
przemęczenie. Będzie można chwile odpoczać. Tak, za dużo stresu.
Chociaż może to co innego. Ale jak to nazwę, to wszystko straci
swój niestabilny sens. Jesteś tu już tak długo, a zawsze widzę
Cię jakby od nowa. Odkrywanie ciała. Gładka powierzchnia skóry.
Może to wszystko jest zbyt proste, może ludzki język tego nie
wytrzymuje – historii zbyt banalnych, aby je wypowiedziec. Ale
Czytaj więcej Styczeń (2015)

Pastorałka

Jak tam musiało być zimno: palce kostniały, ciało
przeszywał przenikliwy dreszcz. Krew na Jej białej
sukni, nad odciętą scyzorykiem pępowiną latają
muchy. Noc. Dziecko całe w brudnej ziemi. Dlaczego
nic mu się nie stało, nie zmarło od razu po porodzie?
Zakażenie, brak higieny i odpowiedniej lekarskiej opieki.
Nie było innego wyjścia. Ale stało się inaczej: było.
I to jest najdziwniejsze.

Wszystko nie tak i na odwrót. Ostateczna materia
w ciele: drobnym i słabym, chorowitym i kaszlącym.
Noc. Pusto. A tutaj dzieje się wszystko. Małe dziecko
przewraca się z boku na bok, matka nie dostała
przeciwbólowych leków i krzyczy. Całą drży, osuwa się
na ziemię. Mdleje. Próbuje ją ocucić. Nie umieraj.
Przecież wtedy tylko koniec. Zostań. Proszę, zostań –

– Boże, w którego nie wierzę. Wracaliśmy z kościoła.
Zmęczone twarze odbijały się w kałużach. Latarnie
świeciły za słabo i można było zgubić się w ciemności.
Nie wiedziałem, po co tam poszedłem i po co wracałem.
Kroki odbijały się echem jak wbijane gwoździe. Jak
rozlewa się krew, gdy zardzewiały metal wchodzi w
nadgarstki? Jak napinają się mięśnie? Szliśmy dalej.
Co się wtedy wydarzyło? To były tylko narodziny.

Nie umiem powiedzieć nic, ponad „tylko”. Milczę
przed nienazwanym. Tłum ludzi. Klęczą. Nie potrafię
wypowiedzieć słowa, w którego nie wierzę
Boże, jak tam musiało być zimno. Dalej noc. Krok
po niewierze to powolne odchodzenie, Po którym nie
można wrócić. I nie ma innego wyjścia. I to jest
najdziwniejsze.

(25 XII 2014)

Pusto, dramat w jednym akcie

Pusto
dramat w jednym akcie

(Pokój w nowoczesnym mieszkaniu, w wielkim mieście. Na środku sceny – łóżko. Po obu jego stronach –  otwarte okna. Zimny poranek późnej jesieni. W łóżku młody mężczyzna. Wstaje, dopiero po przebudzeniu.
 
Podstawową wskazówką inscenizacyjną jest zapis tekstu).
 
MĘŻCZYZNA: 
[1.] 
Jeszcze raz. Wszystko od nowa. Takie same poranki. Za oknem mgła, niebo o kolorze brudnego mleka. Lodowate powietrze. Czy nie jest za zimno? Nie, w sam raz. I to nigdy się nie zmienia. 7:38. Ciało, ledwo przebudzone i zdrętwiałe. Prawie martwe, ale jednak wstaje, wiedzione jakąś dziwną siłą. Może kawy? Tak, jedną, zawsze tylko jedną. Małe espresso. Usiądę sam, naprawdę nie trzeba. Proszę mnie zostawić, tak jak wszyscy. Nie, nie robi mi Pani przykrości. Nikt nie robi mi przykrości. Bo nikogo nie ma. Cisza odbija się od pustych ścian. Albo może lepiej – rozmawiam z milczeniem. Chociaż nie, to źle brzmi – sam ze sobą zaczynam robić się strasznie egzaltowany. Trzeba na siebie uważać:
taki stan wymaga rygorystycznej samokontroli. Regularne posiłki. Pobudka o tej samej porze. Sok ze świeżo wyciskanych owoców. Codziennie dwadzieścia minut biegania. Żadnej kawy i papierosów Ten doktor mi tak powiedział. Że kiedy ciało jest zdrowe, to i dusza zaczyna się uzdrawiać. To wszystko jest w tobie, pamiętaj, tylko musisz to odkryć. Nie możesz się zamykać na ludzi. Najważniejsze to się nie bać. Przecież oni chcą dobrze. Oni mogą coś dać sobie. Ty możesz coś dać im. Jesteście sobie potrzebni.

Czytaj więcej Pusto, dramat w jednym akcie

Listopad [To tylko zmęczenie. Dni coraz krótsze.]

To tylko zmęczenie. Dni coraz krótsze. Światło ucieka. Czas
przestał istnieć, a poranki to pusta wieczność. Przecież nie można
już zmienić podjętej decyzji. Mam zostać? Tam ktoś na mnie czeka.
Wynajęte mieszkanie i opłacone rachunki. I co z tego, że nie
istnieje? W końcu można się oszukiwać. Krew trudno zatamować,
powoli unosi się w wilgotnej parze. Ostatnia łaźnia. Zapędzeni i
upchnięci, czekają. Ten z dołu zobaczył, że sufit przecieka. Zobaczył
i zemdlał. To tak łatwo? Czyli bez oklasków? Już więcej nie będzie. Czytaj więcej Listopad [To tylko zmęczenie. Dni coraz krótsze.]

Październik [Coraz bardziej mnie nie ma.]

Coraz bardziej mnie nie ma. Dni już krótsze, niedługo
zostanie tylko noc. Jak na jakiejś nieznanej scenie – wszyscy
patrzą, gdy ja się spalam. Patrzysz na mnie i nic nie mówisz.
Zresztą ja też. Może zostaniesz jeszcze? Nie wychodź. Nie chcę
być sam. Ile to już lat? Poranki ciągle takie same. We mgle łatwo
zabłądzić i potem nigdy się nie obudzić. Zgubiłem się w mieście

i wsiadłem do złego tramwaju. Dojechałem aż do kresu. Po
chwili nie pamiętałem jak się nazywam. A przedstawienie trwało dalej.
Tylko kto jest widzem? Rytm czasu nie zmieni się nigdy. Wieczne ostinato
zmęczenia. Dni jak niestaranne kalki samych siebie. Chciałbym zostać Czytaj więcej Październik [Coraz bardziej mnie nie ma.]

Morza (poemat dla teatru)

1.

w zmąconej powierzchni fal odbija się światło jak słowa
przemierzające podwodne labirynty pamięci jeszcze nigdy
śmierć nie była tak blisko – tuż za białą barierką
zaczyna się koniec – patrzyła w bezbrzeżna toń – czy jak mówiła
że jest gotowa to zrobić kłamała? teraz ukazywała mi się
sama prawda

coraz bardziej oddalaliśmy się od lądu coraz bardziej w głąb
uciekaliśmy od pewnej i znanej nam powierzchni ciała
jej twarz stawała się dla mnie coraz bardziej obca jak
wyspy które nigdy miały nie zostać odkryte – nasz statek
minął jedną z nich i wydawało mi sie że widzę tam człowieka
ale to to było tylko złudzenie – podobnie jak nasza wspólna wieczność Czytaj więcej Morza (poemat dla teatru)