1.
Kawa, dopiero co przed chwilą zaparzona, stygła powoli. Biała filiżanka rysowała delikatny, okrągły kształt na chropowatej powierzchni drewnianego stolika. Ciepło leniwymi falami uciekało z gęstego, prawie czarnego płynu, próbując ogrzać jego ręce, przesuwające się po ściankach filiżanki, w chłodny, pierwszy dzień jesieni. Dawał sobie jeszcze chwilę, jeszcze moment. Zacznie coś robić, ale od następnego dnia, tygodnia, miesiąca. Każdy dzień stawał się tym następnym, przedłużanym w niewiadomą, nieistniejącą nieskończoność. Chociaż, tak naprawdę, ile można uciekać, w końcu przyszłość nas zastanie: samotnych, w chłodzie nocy, nieprzygotowanych do podjęcia jakiegokolwiek kroku, i odwrotu już nie będzie. Tak, wakacje się skończyły, nie można wiecznie pić kawy w centrum miasta i czytać dobrych książek, ale na razie starał się o tym nie myśleć. Jak skazaniec, któremu pozwolono wypełnić ostatnie życzenie przed pójściem na szafot. Może chciałbyś kogoś pożegnać, jakieś ostatnie słowo? Nie, dziękuję. Reszta jest milczeniem.
2.
Jak zobaczył rano w przedpokoju jego dwie walizki, zorientował się po raz pierwszy tak mocno, że i on umrze. Czas płynie nieubłaganie, nawet, jak bardzo nie chce się tego zauważać. Był trochę przerażony konsekwencją, z jaką podjął on tę decyzję. Skąd w nim to nagłe poczucie samotności i odrębności, gdzie się podziały jego ciepło i towarzyskość? Zorientował się, że przez tyle wspólnych lat tak naprawdę go nie znał. Wyrwani z jednego łona, które nie znaczyło dzisiaj nic więcej, poza niezrozumiałymi strumieniami wspólnej krwi. Dlaczego im bardziej przychodził moment tej ostateczności, wyrwania się z planów, którzy inni za niego podjęli, z życia, które mu narzucono, a którym nie chciał żyć, tym bardziej czuł się obcy, inny? Ktoś pomieszał języki, nie dając żadnej nadziei na ich ponowne narodzenie. Jakbyśmy byli w jakiejś wielkiej metropolii: rozpoznajemy znajome twarze, ale po chwili słyszymy crescendo nieznajomego szmeru słów, kanciasta składnia miesza wszelkie szyki. Widocznie musieliśmy się pomylić, idziemy dalej.
3.
Kawy w filiżance było coraz mniej, uciekała wraz z silnym, ale krótkim odczuciem dojmującej goryczy. Obok zobaczył swoich dalekich znajomych – dziwnie i irytująco ubrani, z wyuczoną dekadencką pozą popalali cienkie papierosy i sączyli wyciskane soki. Przerzucali się, powoli i z namaszczaniem wymawianymi nazwiskami modnych autorów i reżyserów, których wypadało znać, bo akurat stali się sławnymi niezależnymi mistrzami. Samozwańczy koneserzy kultury wysokiej – zbyt mało zdolni, by sami tworzyć, i zbyt leniwi, by zostać krytykami. Próbowali więc stworzyć jakiś ironiczny teatr własnego życia, samemu stać się najoryginalniejszym dziełem sztuki i jednocześnie egzaltowanym, rozemocjonowanym ekspertem od wszystkiego, co inspirujące. Biedni nie zdawali sobie sprawę, że to oryginalność masowo powielana i dostępna tak łatwo, jak hotelowe landszafty.
4.
lipiec 2013