Skip to content

Nieuniknione, utwór dla teatru

Utwór może być realizowany przez wielu aktorów. Jedyną uwagą interpretacyjną jest zapis tekstu.

syn do matki:

trzeba od początku wszystko zamieniać w popiół

własny dom musi się ugiąć aż do całkowitego rozpadu, dopóki ściany nie zapadną się w sobie, a po żyjącej materii nie pozostanie puste milczące pole

zaczynać od śmierci od nowa każdego powtarzającego się bez celu dnia

najtrudniej było wyjść pierwszy raz, wiedziało się – trzeba wszystko co było zostawić, spojrzeć po raz ostatni, melodramatycznie uronić ostatnią łzę, i wyjść powolnym krokiem, jakby się jeszcze chciało złapać w ostatniej chwili zapach tego kiedyś

już idziesz?
tak muszę
nie zostaniesz, jeszcze chociaż chwilę?
nie mogę
dlaczego
naprawdę, nie mogę

poczułem, jakby ją zabijał po raz pierwszy, jakbym tego wyczekiwał od dawna,
a to było tylko proste spełnienie nieuniknionego

nigdy szczerze nie powiedziałem jej, jak to było naprawdę, jak to się zaczęło, dlaczego jej o tym nie mogłem mówić?, kiedy to się zaczęło zmieniać

nie wiem, czy nawet zauważyła ten moment, kiedy zacząłem odchodzić, powoli dla dla niej od niej umierać

stałem się jakoś inny mniej obecny patrzyłem gdzieś daleko – czy to takie objawy można wskazać ja zupełnie nie mogłam się z nim porozumieć – mówiła pewnie do swoich przyjaciółek, albo może to skrywała, nie mogła spać w te same noce, kiedy ja też nie mogłem spać – gdzieś indziej i inaczej,
ale nigdy jej o tym nie powiedziałem

lista rzeczy, których nigdy się nie powiedziało, robi się zbyt głośna, wykrzykiwana ostatnim przemilczanym tchnieniem

uświadomiłem sobie, że uciekłem za daleko, i nie można już wrócić, choćby się czasami chciało i tęskniło do tej całej prostoty, do tego, że niczego nie można było się spodziewać, a każdy rozpoczynając każdy dzień wiedziało się, że uda sie zasnąć i wstanie się na nowo

wiesz, boje się tobie powiedzieć to wprost, naprawdę
nie umiem, słowa gdzieś grzęzną,
jeszcze zanim się zaczną wymykać się
z jakiś głębokich plam pamięci

ogarnia mnie jakieś dziwne poczucie wstydu nie do przezwyciężenia

nie patrz na mnie, proszę, nie, nie patrz

postaram się to wszystko, od początku do końca, tak jak to wtedy się działo
mogę ci już teraz powiedzieć, ze z pewnością mi sie nie uda, będę mówił
okrężnie nie wprost będę kłamał bo wiem, że mogłabyś tego nie przeżyć
choć przecież zabijałem cię juz kilkakrotnie

nie nie nie tak!

dobrze już dobrze
dobrze, spokojnie
od początku

jak miałem sześć lat, podszedłem do okna w pokoju – było bardzo wysoko, pamiętasz? – i postanowiłem kiedyś wyskoczyć po raz pierwszy w życiu poczułem że śmierć mnie przyciąga
za oknem chodzili rozmawiali ludzie staruszki wracały z zakupów dzieci ze szkoły już
nie pamiętam dokładnie chyba był kwiecień – to przecież najokrutniejszy miesiąc – albo maj
nie wiem już sam jak to do końca było miałem te sześć lat ale wiedziałem, ze takiego upadku nie można przeżyć

wiem, ze to było zupełnie bezsensowne, nawet się nie zastanawiałem się co miałoby być potem
ale teraz już wiem, chcesz się dowiedzieć?
powiedzieć ci?

na pewno tego chcesz?

dobrze, powiem Ci

za bramą nic nigdy nie było i nic nie ma nie patrz tak mnie proszę ja naprawdę nie kłamię gdzieś podskórnie czuję, że powiedziałem to za wcześnie

że ta rozmowa zaczyna się rozpadać jakby miała wydarzyć się jednocześnie wszystko od razu
w tym samym momencie przepraszam powinien to lepiej zaplanować jakoś wszystko ułożyć
żeby na początku było miło i tak stopniowo ciebie w to wprowadzać przepraszam nie pomyślałem (znowu przepraszam! a przecież nie czuje się winny, nie mam za co)

uspokój się proszę, nie rób żadnych scen ze swoim umieraniem
i tak dla mnie umarłaś już wielokrotnie za każdym razem jak
odchodziłem ale przecież wiesz że musiałem
musiałem`

cisza
dobrze, uspokój się, przecież wiesz, jak wszystko powiedzieć jej, swojej matce
już dobrze przecież już powiedziałeś najtrudniejsze! powiedziałeś że tam nic
nie ma! co może być trudniejszego od tego?

zaczęliśmy do najtrudniejszego teraz powinno
być coraz prościej chociaż przejrzysz się w lustrze
i nie zobaczysz siebie a mi także nie ukaże
sie własna twarz ale jakaś dziwna osoba
po przekroczeniu granicy – którą właśnie
sobie budujemy granicę między dwoma
najbliższym ciałami moje wyszło z twojego
pamiętasz? na pewno? dlaczego nie jest
już jednym tym samym ciałem ale
obcym tak naprawdę zawsze nieznanym?

powiedziałem obce ciało?
jakoś powoli mi sie zaczyna to łączyć, z tym co mówiłem wcześniej
jednak może jest w tym jakiś podświadomy porządek
obce ciało za bramą nic nie ma

po raz pierwszy obce ciało wprowadzone we mnie
jak się wtedy czułem? mało pamiętam tylko to że wszędzie białe girlandy rodzina której nigdy potem nie widziałem właściwie nie chciałem widzieć i nie żałuje że prawie nic z obrazu ich twarzy nie pamiętam były pewnie jakieś prezenty zawsze wtedy daje się jakieś prezenty, ale to chyba normalne jak ktoś jest chłopcem i ma te dziewięć lat to wiadomo ze tylko prezenty
dopiero potem to sobie uświadomiłem po kilku kilkunastu latach
nie pamiętam kiedy w ogóle bardzo mało wszystko się zlewa w jedną masę
czy tak się nie dzieje przed śmiercią?

i potem jak kiedyś usłyszałem jak ksiądz mówił nade mną i podawał ciało chry
(po co mam wymawiać to imię skoro i tak tam nic nie ma i mnie nie ma)
jak to było – panie nie jestem godzien? nie jestem godzien by to wymówić
słowa byłyby tylko pustym ciągiem dźwięków a nie obecność Boga którego nie ma

milcząco poddawałem się kolejnym inkantacjom przepływały
obok nie zalewając mnie zupełnie – przeszedłem wszystko
suchą stopą pozostałem głuchy na kolejne tyrady błogosławieństw –
a przecież kto ma uszy niechaj słucha milczałem bałem się
cokolwiek powiedzieć bo wtedy przekonałem się że
właśnie sam się skazałem wiem, mówię o tym teraz
dosyć spokojnie ale wtedy nie mogłem wydobyć z siebie
moja ostateczna śmierć stała się
nieunikniona

ale starałem się od niej cały czas uciekać
zastawiała na mnie pułapki w obojętnych swoim brakiem wieczorach i rozbłyskających echem światłach pustych miast
co zrobisz jak nikogo nie będzie obok? cały czas zadawałem sobie to pytanie i wiedziałem że muszę biec i biec coraz dalej od galopującej samotności śmierci zawsze przypominało mi się wtedy to zdanie jakiegoś pisarza: „śnimy tak jak umieramy – samotnie” nie pamiętam juz teraz kto to napisał, ale to się cały czas powtarza fałszywie dźwięczy gdzieś głęboko jak jakaś klątwa wiedziałem, ze ona jest juz blisko, że muszę się spieszyć i zacząć tą przegraną od początku walkę

wiesz, że to przecież było dawno, akurat miała puste mieszkanie, powiedziała żebym został na noc już nie pamiętam co ci powiedziałem, że idę gdzieś do znajomych albo już nie pamiętam co coś tam powiedziałem to był chyba pierwszy rok studiów zostań zostań dlaczego to powtarzam? przecież ona tego nie mówiła w zasadzie to cały czas milczeliśmy

gdzieś za oknem przejeżdżały tramwaje akurat radio grało jakaś piosenkę o miłości z lat osiemdziesiąt (dlaczego akurat to się dzieje akurat zawsze wtedy brzydcy ludzie jadą do domów albo nie wiadomo nawet gdzie tramwajami te nie do zniesienia piosenki w radiu dlaczego jej teraz nie wyłączyłem dlaczego teraz zawsze gdy jej słucham to…) za oknem pachniało wczesną wiosną (co z tego, ze brzmi to okropnie, ale naprawdę wtedy była wczesna wiosna) pachniała jakimiś tanimi perfumami których używała tylko na specjalne okazje dziwne że dopiero wtedy poczułem ten zapach poczułem wzbierające we mnie ciepło życie które przelewało się pulsującymi falami

mam mówić dalej?

nie, to nie ma sensu, to obrzydliwe?

mam ci opowiedzieć cała kolejność ruchów pozycji?

leżeliśmy oblepieni napięciem i strachem przed tym nieznanym
ciała drżały w nerwowych spazmach wtłaczaliśmy nowe życie
albo to raczej nowe życie wtłaczało się w nas przekraczaliśmy
drzwi po których nic już nie jest takie samo pokonywaliśmy
śmierć a właściwie to śmierć pokonywała nas – przez chwilę
gdzieś przy samym końcu poczułem że umieram że po tym
co się zaraz stanie już nic dalej nie może być skóra szeleściła
od potu wargi mokre od śliny to wszystko jest ciało krew mięso
i te płyny które przez nas przepływają i poranek oboje brudni
przerażeni tym co się stało w pokoju zamknęliśmy okno
jest jakiś okropny zaduch nikt nie chce wstać pierwszy
czy tak ma wyglądać to zwycięstwo nad śmiercią?!

i usłysz to teraz wreszcie to usłysz!

że przychodziłem tam potem kiedy chciałem nie chodziliśmy na zajęcia tylko kochaliśmy się nawet nie pierdoliliśmy się szybko spazmatycznie tracąc oddech słyszysz to?! następnego dnia siedziałem w kościele w pierwszej ławce i śpiewałem ryczałem pan Jezus już się zbliża już puka do mych drzwi zbliżałem się do jej drzwi i już w progu wbijałem się w to ciało i umierałem i rodziłem się na nowo śmierć bez zmartwychwstania (zmartwychwstał pan alleluja śpiewałem najgłośniej najgłośniej ze wszystkich!) tutaj są ponowne narodziny ale zbawienia już nie będzie w moim niebie

kiedyś jakoś mniej uważaliśmy i pomyślałem że to się stało i poczułem największy ze wszystkich strach pamiętasz byłem takim zagorzałym przeciwnikiem kiedyś rozwieszałem te wszystkie plakaty z okrwawionymi malutkimi nóżkami i rączkami i z tymi szczypcami które tego małego człowieczka zabijały w brzuchu tej okropnej morderczyni podczas tego drugiego holocaustu i potem jest miażdżona główka a przecież to wcale nie znaczy że jak to dzieciątko jak boże dzieciątko w betlejemskiej stajence że jak jest małe i nie może krzyczeć to nie znaczy że nic nie mówi i nie jest człowiekiem a wtedy poczułem że musimy to zrobić że skądś zdobędę te pierdolone kilka tysięcy czy ile tam kurwa potrzeba i to zrobię i pójdę do jakiejś brudnej kamienicy i tam przywita mnie zaciągającym głosem jakaś ukrainka będzie dużo krwi krzyku ale nie będzie strachu i przeświadczenia, że życie się właśnie skończyło

na szczęście nic się nie stało
nic nie było

ale co to ma za znaczenie?
jak i tak byłem gotów…

i stanę na sądzie ostatecznym i powiem: tak kurwa, wszechmogący Boże, zgrzeszyłem myślą mową uczynkiem i zaniedbaniem moja wina moja wina moja bardzo wielka wina

na co Bóg mi powie: co takiego zrobiłeś synu

a ja mu odpowiem: chciałem zabić

a wtedy on: żałujesz tego?

i ja do niego: nie, niczego nie żałuje

i Bóg mi odpowie: zostaniesz potępiony

a ja rzeknę wtedy: nie potępisz mnie

Bóg wtedy odezwie się donośnym głosem ponad niebami: jak możesz tak mówić? dlaczego nie mógłbym cię potępić?

i ja ostatecznie rozstrzygnę: bo Ciebie nie ma!

cisza

teraz cisza powinna odbijać się echem od pustego nieba
same puste miejsca otwarta brama poruszająca się lekkim wiatrem
pukam ale nikt nie przychodzi mi otworzyć milczenia
czekam aż ktoś przyjdzie i powie mi że nie warto na nic czekać
ale śmiertelna pustka nie przewiduje nawet tego

jednak niczego nie żałuje

wymykałem się śmierci codziennie kilka razy
zawsze wtedy zaczynały powracać obrazy słyszałem
głosy umarłych – dlaczego? – wołali mnie po imieniu
jakby chcieli ze mnie zakpić i powiedzieć: nie uda ci się
nim przekroczysz kres on sam przekroczy ciebie

wydawało mi się – czy może miałem rację? – że to jest warte poświęcenia zbawienia jakiegoś no nie pamiętam jak to sie nazywało – tego przebywania u prawicy Boga Ojca?

ale to by się chyba tak nie godziło – przez chwilę w przerażeniu patrzyłem na swoje ciało – było spocone i chropowate, aż się lepiło od brudu całego dnia – gdzie tutaj jest boski majestat, powaga stwórcy? (cały czas zadaję pytania – dlaczego nie mogę uzyskać żadnego prostego poczucia chociażby chwilowej pewności?)

spojrzałem w lustro (ona jeszcze spała dlaczego o tym mówię? to się nie zdarzyło raz to się zdarzało często może nawet zawsze ale wtedy tamtego dnia – to był chyba marzec – kiedy wydawało się że już odchodzi zima i zaczyna się nowe rodzenie nagle spojrzałem za okno: mokre płatki śniegu, śmierć wraca swoimi drogami) i odwróciłem od razu twarz, jeszcze raz spojrzałem i znowu obróciłem i tak kilka razy nie mogłem spojrzeć w odbicie to nie byłem ja nie wierzyłem swojej twarzy swojemu ciału powiedziałem cicho kilka słów wydawało mi się że mówi je ktoś inny, że inny głos wydobywa je ze swojej piersi poruszyłem ręką to moja dłoń ociera się policzek wziąłem oddech to moje westchnienia ale jak to moje jak nie moje i przecież to ciało to mięso w twarz miałem ochotę wbić szkło z lustra odbicie zniszczyć i przecież to ciało to mięso to ono wygrywało ze śmiercią to ono stwarzało życie pokonywało śmierć przez chwilę próbowało stworzyć poczucie że jednak wieczność istnieje i teraz to ciało spocone brudne nie moje i mój głos nie mój przekazywany przez ciało a dusza jak dusza nie wierzyłem w to nie moje słowo jak wszyscy widzą tylko ciało i to ciało wprowadza w wieczność w życie ale to nie moje to nie ja i to wszystko gdzie jestem gdzie patrzę czyja to twarz?

twarz
moja
w lustrze

miałem kilka lat gdy powiedziałaś mi: tak, tam to jesteś ty, nie kto inny, to nie jest twój brat ani wymyślony przyjaciel, ale ty, tak ty, tylko ty

to jest twoje ciało – twoje ręce, twoje palce, twoje oczy, twarz, usta, to tylko ty

dlaczego mówiłaś mi to z uśmiechem na twarzy, z tym ciepłym wyrazem twarzy?

czy ja mogę to pamiętać, czy pamięta sie od tak wczesnego momentu, czy raczej czuje gdzieś głęboko, jakąś nieznaną, tajemniczą intuicją…?

ile mogłem mieć wtedy lat, trzy, cztery? (same pytania!) to były chyba jakieś wakacje, domek na wsi?

za oknem świerszcze (czy przeszłość musi być zawsze taka tandetna?) cisza (ale nie taka głucha cisza pustki tylko cisza którą słychać która ma swoją muzykę rytm…) może szumiało jakieś radio, albo tylko mi się wydaje, nie pamiętam już tego tak dokładnie…
pamiętam za to zapach starego drewna i takiej delikatnej wilgoci, może zgnilizny ale to nie było nieprzyjemne, tak czasami pachną klatki schodowe w starych kamienicach robi się może trochę duszno ale jest w tym zapachu coś ciepłego coś nie wiem jak to powiedzieć coś przybliżającego…
może to jest największy cud że tego właśnie nie da się powiedzieć że istnieje tylko w tym momencie a potem nie można tego wskrzesić może to właśnie zapach jest najcenniejszą przeszłość bo śmiertelną nie do wskrzeszenia
ale wtedy poza tym zapachem było jeszcze coś dotyk mojej matki też nie umiem tego opowiedzieć skóra która w ciepłym delikatnym uścisku do drugiej skóry i wtedy głaskałaś mnie moja matka głaskała mnie i mówiłaś to jest to to jest twoje ciało – twoje ręce, twoje palce, twoje oczy, twarz, usta, to tylko ty
wtedy pewnie myślałem (albo pewnie jeszcze nie myślałem tylko miałem jakieś dziwne nienazwane przeczucie myślenia) że odkrywam jakiś wielki świat że coś się dzieje zmienia że uczę się jakieś nieznanego języka że teraz będzie jakieś nowe życie
a tak naprawdę to był początek śmierci:
to jest ty, tylko ty,
tylko ciało usta oczy twarz
nic poza tym
tylko ty

cisza

nie mam o to do ciebie żalu mamo, przecież wiem, że musiałaś to zrobić, że to był twój obowiązek, bo po urodzeniu dziecka trzeba przecież je zabić, w końcu jestem ciałem z twojego ciała, śmiercią z twojej śmierci

ale skoro teraz mówimy tak sobie wszystko, to może pora że się tobie tak porządnie wyspowiadam, co?

przynieść ci taką ładną, błyszczącą fioletową stułę, usiądziesz w konfesjonale?

mi się będą trząść nogi jak w galarecie jak wtedy u pierwszej komunii dałaś mi takie śliczne czarne lakierki i miałem taki ładny garniturek i ulizane włoski i poszedłem do tej pierwszej komunii i pamiętam wszystko jak mówiłem te grzechy myślałem że zaraz niebo zawali mi się na głowę ze wszyscy siedzą tam krócej ode mnie a ja jako ten najgorszy z nich wszystkich zepsuty najdłużej bo mam najwięcej grzechów jak podkradałem cukierki i powiedziałem nieładne słowo i obejrzałem nieładne obrazki i nie odmówiłem wieczorem pacierza i ja się tam upokarzałem jako ten brudny a ten pierdolony gruby proboszcz przysypiał i gówno go to kurwa obchodziło dał mi na pokutę trzy zdrowaś maryjo zapukał w drewno konfesjonału idź w pokoju następny powiedziałem sobie potem że już nigdy tego słowa dotrzymałem

aż do teraz widzisz, jaki cię zaszczyt spotkał?

możemy zaczynać? dobrze zrobiłem sobie rachunek sumienia, wszystko powiem, jak to się mówi – jak na świętej spowiedzi!

no to tak, ostatni raz u spowiedzi byłem…

właściwie to nigdy nie byłem, tak naprawdę to teraz idę po raz pierwszy i chcę ci wyznać wszystkie swoje grzechy nic nie zataję postaram się być całkowicie szczery ze wszystkim, szczery jak nigdy

ale trochę się wstydzę własnych grzechów znaczy nie tego ze zgrzeszyłem i one były okropne takie jak nikt o nie to to by było coś! ale ja się wstydzę tego że te grzechy były żadne nawet ciężko to nazwać grzechami

kiedyś mi powiedziałaś, żebym nie palił, a ja zacząłem po kryjomu podpalać i wietrzyć ubrania żeby nic nie było czuć chociaż pewnie wszystko wiedziałaś
spałem z kobietą chociaż wiem że to by się tobie nie podobało ale tobie się nic nie stało…
okłamałem cię wtedy że idę do znajomych
może pomagałem ci za mało nie wiem denerwowałem się
czasami milczałem gdy powinien mówić
mówiłem gdy powinienem milczeć
nie wierzyłem

może największy grzech jest taki, że próbowałem
udawać że jesteśmy tacy sami chociaż tak naprawdę się różniliśmy
czasem rozmawiałem z tobą chociaż nie wiedziałem po co

co u ciebie? – dobrze – ale na pewno? – tak tak – na pewno? – nie trzeba ci w niczym pomóc ani nic? – nie, naprawdę radzę sobie – a tam na zajęciach wszystko w porządku, dużo pracy? – no tak tak dużo – jak to zawsze – a spotykasz się z kimś, wracasz ostatnio wieczorem – no tak, spotykam się – to ktoś w porządku – tak tak…

co u ciebie? – na pewno? – nie trzeba nic? – dużo pracy? – na pewno? – na pewno? – na pewno? – na pewno?

było jeszcze trochę rzeczy wiesz przecież kiedyś wróciłem pijany, parę razy naprawdę cię nienawidziłem no ale co to była za nienawiść może to tylko poczucie inności które tak próbuje sobie tłumaczyć

więcej grzechów nie pamiętam chociaż pamiętam je wszystkie
małe codzienne w kuchniach i w dużych pokojach z boazerią
w łazienkach z kafelkami kupionymi jeszcze za komuny
w dużych pokojach z meblościankami
w sypialniach starych tapczanach z burymi narzutami
w przedpokojach z plastikowymi wieszakami

wszystkie małe brudne żałosne nie mają w sobie żadnej doniosłości odpuszczania grzechów z tego przecież nawet wstyd się spowiadać ksiądz na mnie spojrzy i co ja mu powiem no co? on powie to wszystko? jak to i tym z tym przyszedłeś do spowiedzi? no wstydziłbyś się tak zawracać mi głowę? do odpuszczenia pokuty potrzeba grzechów tak mówi przenajświętsze pismo a z tym to ty wiesz co sobie możesz zrobić a idź już stąd idź wstydu nie mają teraz

widzisz mamo nawet tego nie umiałem
nawet nie umiałem przeciwko tobie zgrzeszyć
zabić cię zniszczyć odejść powiedzieć nic dla mnie
nie znaczysz albo znaczyłaś ale teraz nie znaczysz
idę inaczej nie można ale nie ja wolałem trwać
chociaż widziałem że to wszystko się rozpada
w proch popiół i że właściwie nas nie ma
ciebie nie ma że nie łączy nas nic
poza tym że ja jestem ciałem z twojego ciała

ale tak naprawdę może to wszystko?
skoro poza tym ciałem mięsem potem nic nie ma…

mamo tak naprawdę nie zgrzeszyłem przeciw tobie uwierz mi nie chciałem cię nigdy skrzywdzić to było poza mną może nawet cię kochałem ale powiedz mi sama co ja mogłem zrobić skoro ja musiałem od ciebie uciec odejść nie miałem wspólnego języka nie miałem boga którego nie było (kto by miał mi więc te wszystkie grzechy wybaczyć?) i nie chciałem cię krzywdzić i wiem że jestem ciałem z twojego ciała i sam jestem ciałem i to wszystko jak się jest z kobietą to tylko mięso pot brudne oddechy nic poza tym a ja muszę odejść czyli ja muszę swoje własne ciało swoje wszystko…

cisza

jak się nazywała ta stacja pierwsza?
mam wziąć krzyż na swoje ramiona a nie – przedtem muszę
zostać skazany na śmierć ale to już chyba zrobiłem prawda?

już z pierwszym drżeniem powietrza w wypowiedzeniu słów
„Boga nie ma” zaczęło się umieranie – wiadomo było że
nic nie będzie już możliwe życie zaczęły zamykać
wszystkie drogi i wyjścia – nie będzie już snu
ani drugiego otwarcia tylko pustka której nie ma
bo nawet nie można jej sobie wyobrazić

w szklistej powierzchni umierania i tej jednej
wymamrotanej z płaczem decyzji odbijała się
moja twarz – istnieje tylko ja to moja własna śmierć
świat skurczył się do rozmiarów jednego tylko ciała
ubi sunt gdzie oni wszyscy którzy kiedyś trzymali za
rękę i mówili wszystko będzie dobrze ułoży się
naprawdę nie musisz się martwić przecież on jest

samotność nie pozostawia żadnej nadziei będę
odchodził samotnie donikąd bo inaczej nie można
dlaczego to zrobiłem? czy poczułem się
największym ze wszystkich okłamanych przecież
tak naprawdę nikt mi nic nie obiecywał małe dzieci
z uśmiechem na twarzy wierzą w przypowieści
ich małe aniołkowate twarze śmieją się do nieba
a ono śmieje się do nich swoją pustką

można było odejść wcześniej powiedzieć sobie:
światy widm i cieni nęcą swoją kruchością
jak ulatują ze zgaśnięciem świateł ale ja
nie – pomyślałem poczekam dowiem się
gdzie jesteś jak kiedy przemawiasz
ja sobie spokojnie posiedzę a ty mów
mamy dużo czasu

(a tak naprawdę to mam jeszcze trochę czasu? to niby pierwsza stacja… ale nie wiem przecież i tak co się stanie wszyscy wiemy dawno już straciłem tego rachubę więc może dać już sobie spokój z tym odliczaniem?)

ale właściwie to czemu ja zwątpiłem
nie widziałem ludobójstw raka
dzieci które urodziło się bez głowy
ani są gwałcone przez ojca za to pamiętam
jak kiedyś na wsi matka patrzyła na synka
ile on mógł mieć lat trzy cztery… podawała mu
kawałek chleba patrzył na nią prostymi ludzkim
oczami jakby w niej było wszystko jakby poza nią
nic innego nie istniała a ona jak na niego patrzyła…

może gdyby Bóg istniał to miałby właśnie taki wzrok

(ale czy to wszystko nie robi się zbyt banalne prostackie chociaż jak o tym wszystkim mówić inaczej jak on może istnieć skoro nawet słów na niego nie ma!)

zwątpiłem bo nie mogłem inaczej – postąpiłem
zgodnie z wieczną naturą negacji człowiek ciało
który ma się pogrążyć w metafizycznym bagnie?
jak można nie zaprotestować wobec jawnego absurdu
jaki ukryto nawet nie głęboko w nas ale na samej
powierzchni skóry zmęczonej która kładzie się
i sapie po wszystkim
– nie w tym też nie ma ratunku!
to nie stwarza życia ale stawia kolejne kroki śmierci
ich też to czeka okropny zwierzęcy zaduch ciała
krótki okrzyk podczas którego nie bije serce
sen

cisza

która to jest stacja mamo daleko jeszcze mój krzyż mi ciąży pomóż mi obetrzyj mi twarz chustą słyszysz zawołaj szymona cyrenjczyka albo przynajmniej płaczące niewiasty nie mam już siły bo mówiłem do ciebie a może sam do siebie jak we śnie słuchałaś mnie w ogóle próbowałem prościej ale nie umiem próbowałem od początku że muszę odejść od ciebie zniszczyć to wszystko zamienić w popiół a nie ma nic poza własnym ciałem nie ma Boga

Bóg – ciało – własne – Bóg – ciało – własne – Bóg – ciało – własne…

to już prawie koniec widzisz jesteśmy na naszej małej golgocie widzisz jak to teraz wszystko robi się jasne nasze wspólne wakacje święta stare mieszkanie w bloku wszystko co razem przeżyliśmy i słychać głosy szum wszystko zlewa się w jedną niezrozumiałą szklistą powierzchnię wszędzie moja twarz

ale widzisz teraz to ja pozbywam się ciała i teraz to mnie nie ma i wreszcie się od ciebie odcinam jako największy ofiaruje własne ciało aby wreszcie odejść zgrzeszyć ostatecznie zyskać sobie potępienie może przynajmniej teraz ktoś mnie potępi jest jakiś grzmiący głos z nieba ktoś krzyczy ktoś woła gdzie są jakieś pioruny czy ktoś może podejdzie do mojego krzyża ja teraz umieram odchodzę od ciebie już cię nie ma zaraz zamienisz się w popiół nasze drogi ostatecznie się rozejdą musiałem musiałem musiałem taka była wola naszego ojca wiesz ciało które wtedy z drugim ciałem nie wiedziałaś o tym i że ja wiem że go nie ma też nie wiedziałaś i że mnie nie ma też nie ale teraz już jest i że On jest ale to jestem ja tylko ja aż ja
to jesteś ty, nie kto inny, ale ty, tak ty, tylko ty

ale nie zapomniałem coś jeszcze zaraz
zabrzmią ostatnie słowa o których zapomniałem
albo nie chciałem pamiętać i wtedy
nigdy nie odejdę nie mogę tego słuchać
zdejmij mnie stąd z tego krzyża zdejmijcie!
ja nie chce zostawię wszystko zostawię ciało
tylko zdejmijcie!

nie!
nie!
Nie!

matko oto syn twój
synu oto matka twoja

cisza

Michał Zdunik, luty – marzec 2013