Skip to content

Park

1.

Wracał. Zawsze wracał. Ciągle powtarzał sobie – już nigdy, to ostatni raz, ale nie mógł przestać. Wchłaniało go aż to samych głębin jego pamięci, nie pozwalało się uwolnić. Dlaczego więc wtedy był przekonany, że uda mu się z tym skończyć, ze następnego powrotu nie będzie?

A jednak, jak w tamten dzień przekraczał bramę parku – jak setki, tysiące razy – wiedział, że granica nieznanego, którą zawsze bał się przekroczyć, będzie ostatecznie zniesiona. Ale przecież nic tego nie zapowiadało. Słońce chyliło się ku zachodowi. Mrok powoli rozlewał się w parkowych alejkach. Latarnie mdłym światłem delikatnie rozświetlały kamienne dróżki, zanurzone w morzu zgniłych liści. Stawiał kroki powoli, prawie dostojnie, nigdzie się nie spiesząc. Skoro nikt na niego nie czekał, miał dużo czasu. Samotność przeżywana wśród ludzi, nawet jeśli to ostatni, zagubieni gdzieś spacerujący, ma w sobie posmak elitarnej egzaltacji: oto idę sam, bo chcę, nie wstydzę się tego, no bo przecież do życia absolutnie nikt nie jest mi potrzebny. Co więcej, takie przemierzanie pozwala na staranne namalowanie, jasnymi, jednoznacznymi barwami portretu pesymistycznego artysty, którego jedynym towarzyszem jest własny geniusz. Nic to, że to była tylko próba wyłowienia się z głębokiego morza rozpaczy. Ale przecież inni nie musieli, nawet nie mogli o tym wiedzieć.

Zatrzymał się przy stawie. Zaczynało padać. Krople mąciły gładką jak tafla lodu powierzchnię wody. Łabędzie, wystraszyły się przejmującego chłodu jesiennego deszczu i schowały się do drewnianego domku na środku jeziorka. Panowała nieprzyjemna cisza, która zapowiadała umieranie. Wtedy, wiele lat temu, było zupełnie inaczej. Pamiętał dobrze: jasny dzień, radosne okrzyki dzieci, drżące od upału powietrze. Stał dokładnie tak samo, w tym samym miejscu. Chciał im pokazać wszystko, od nowa, czuł się trochę domorosłym bogiem, który dla nich nazywa rzeczy. To jest dobre, od tego zaczyna się świat. Jedyny raz był stworzycielem wszelkiego porządku. Chodził z tą grupką dzieci po parku, opowiadał o łabędziach, źródłach wód, podniszczonym pałacu, chacie Wielkiego Pisarza, który jednak pisał o bardzo smutnych spawach. Dlaczego to robił? Coś, czego nikt nie chciał podjąć się nikt inny. Nikt go nie rozumiał. Nawet jemu samemu trudno było to wytłumaczyć. Zesłanie – inaczej przecież nie dało się tego nazwać. Chociaż nie, powód był. Tak banalny i prostacki, że nawet – sam przed sobą – nigdy głośno go nie wypowiedział. Nadal padał deszcz. A on patrzył w zwodniczą, zaskakująco głęboką toń wody

2.

Powoli budziła się z niespokojnego snu, zmęczona i zaniepokojona. Jesienne, słabe światło powoli wkradało się do pokoiku poprzez kraty drewnianych, nadpróchniałych okiennic. Gdzieś obok swoje poranne oratorium piania i pokrzykiwań rozpoczynały koguty, przy wtórze chóru szczekających kundli. To była już właściwie wieś, obrzeża miasteczka, kawałek od „stadionu” – boiska z drewnianymi, połamanymi ławkami, gdzie mecze rozgrywała miejscowa drużyna. Ale mimo wszystko, czuli sie tu dobrze. Nic nie zakłócało spokoju leniwych wieczorów, kiedy wreszcie, po męczących godzinach w zniszczonym bloku szkoły, można było zapomnieć nawet o sobie samym, by po chwili dać się ponieść bezbrzeżnej sile pożądania. Być może to, że mieli właśnie siebie, trzymało ich tutaj, w starym, zimnym domku. Jednak w tamten poranek poczuła, że to jednak za mało. Że ten melodramatyzm, jak ze słabych romantycznych komedii, nie wystarcza, żeby to wytrzymać.

Nie od razu zdała sobie z tego sprawę. Narzuciła na siebie stary, wełniany sweter, zdjęła zasuwę z masywnych brązowych drzwi, i postawiła nagie stopy na zimnej, kamiennej ścieżce. Momentalnie chłód przeniknął jej jeszcze niedobudzone ciało. Jednak szła dalej. Rosa zostawiała na palcach drobne, błyszczące w jesiennym słońcu, kropelki. Wyszła przed furtkę i spojrzała przed siebie. W górze majaczył las i wąwozy, gdzie tak bardzo lubili chodzić. Labirynty drzew kusiły swoją nieprzeniknioną ciemnością. Wróciła do środka i zaczęła się powoli, ale zdecydowanie ubierać. Nadal spał – zawsze po wszystkim jego sen był spokojny, niczym nie zmącony, zupełnie jak u małego dziecka. Dotknęła jego gładkiego policzka, ale zaraz szybko, jakby wystraszona, odjęła rękę. Jakby nie chciała się już zastanawiać. W końcu decyzja byłą już podjęta. Ostatni raz spojrzała na podniszczoną kanapę, starą kuchnię, obraz Częstochowskiej Matki Boskiej, ołówkowy portret dziadka. Tego już nie będzie, nigdy nie było. Tego już nie ma. Po raz kolejny utopiła się w wilgoci wrześniowego powietrza. Szybkim krokiem otworzyła furtkę i dążyła na górę. Zaczęła zagłębiać się w głębinach leśnego mroku. Dniało.

Obudził się jakaś godzinę później i zobaczył, że miejsce w łóżku obok jest puste, chociaż jeszcze czuć ciepło jej ciała. Nie wołał jej, nie poszedł szukać. Chociaż zostawiła wszystkie rzeczy wiedział, że – jakkolwiek melodramatycznie to brzmi – odeszła na zawsze. Powoli przeszedł się po pokoju i oddychał wspomnieniem jej zapachu. Powoli ulatywał w podmuchach jesiennego wiatru, które brutalnie wdzierał się przez otwarte okno. Usiadł na łóżku. Nie płakał i nie czekał, bo już nie miał na co. Świat powoli, ale nieubłaganie, rozpływał się w bezbarwnej mgle.

3.

Podeszła do niego jakaś dziewczyna i stanęła obok. Także wpatrywała się w nieprzejrzystą powierzchnię stawu. Spojrzał na jej twarz: krople deszczu mieszały się ze łzami, rozmazując ciemny makijaż. Miała delikatne rysy o znamionach subtelnej szlachetności, które dobrze dostrzegał poprzez jej krótko obcięte (jedynie do linii gładkiej szyi) czarne włosy. Kobiece (a może jeszcze dziewczęce?) ciało, którego obecność czuł tuż obok, przypominało o sobie falą nagłego i niespodziewanego pożądania, które go zawstydziło. Poczuł się przez chwilę jak przyłapany z rękoma pod kołdrą dorastający chłopiec. Wytrącony z wiecznego spokoju, nie mógł skupić się na własnym, egotycznym cierpieniu. Jego wzrok błądził po talii i piersiach kobiety, przykrytych czarnym płaszczem, i rozmąconym już zupełnie stawie. Całkowicie zagubiony chciał już odejść, ale nagle ona złapała go mocno za rękę. Dwie dłonie splotły się w dziwnym, niewytłumaczalnym uścisku.

Zrobiła pierwszy krok, a on, wiedziony jakąś podświadomą intuicją, poszedł za nią i dał się prowadzić. Minęli pijalnię wód, pałac i kierowali się w stronę małej bramy z wieżyczką, którą wychodziło się z parku. Być może gdyby był sam, cukiernia, w której tutaj z „Nią” bywał wywołałaby w nim kalejdoskop wspomnień, ale teraz, uwolniony od myślenia, podążał za krokami swojej nieznanej towarzyszki. Dawny dom towarowy i ośrodek kultury uciekał z zasięgu jego szklanego wzroku. Minęli już liceum plastyczne. W końcu zajęcia, które tam kiedyś prowadził, powinny wywołać w nim chociaż cień refleksji. On sam jednak jakby zapadł na amnezję. Zdawało mu się, że przecież nigdy nie istniał. Szli dalej szybki krokiem. Powoli, z jesiennej mgły, wyławiali rysy kościoła i cmentarza. Skręcili jednak do w miarę nowego domu naprzeciwko świątyni. Mocno, zdecydowanie popchnęła furtkę i otworzyła drzwi.

Nacisnęła włącznik i z żarówki, umieszczonej w dużym pokoju, popłynęło mdławe światło, odbijając się od jasnych, gołych ścian. Pomieszczenie było zupełnie puste, jakby ktoś miał się zaraz wyprowadzić – tylko kilka zaklejonych kartonów leżało pod ścianami. Wszechobecną nicość burzył jedynie czarny materac na środku pomieszczenia. Nie zdejmując nawet ubrania, podeszli do niego. Usiadła i wskazała mu miejsce. Przez krótką chwilę ich spojrzenia się spotkały – jednak na tyle długo, by mógł w jej oczach dostrzec rozpacz tak wielką, że swój nieuchronny koniec znajduje w śmierci. Zbliżyła swoje wargi do jego i bez pytania i jakichkolwiek pytań pocałowała go. On zaś coraz bardziej zagłębiał się w jej ustach i swojej niepamięci.

4.

Czy był tutaj szczęśliwy? Tak mu się przynajmniej zdawało,szczególnie, gdy zasypiał, a jego ciało było złączone w zmysłowym gąszczu z jej ciałem. Ale był też szczęśliwy nawet wtedy gdy w szkole, w której naprawdę było bardzo mało (nie mówiąc już o komputerach!), opowiadał rozmarzonym dzieciom o teatrze, wielkich miastach, gdzie pociągi jeżdżą pod ziemią, a niebo jest przeorane setkami wieżowców. Na pewno czuł się potrzebny. Jakby zajął własne miejsce w odwiecznym porządku świata. To on będzie tą Siłaczką. Wiedziony mocą nadziei i tak naprawdę beznadziejnej, bo niemożliwej do pokonania namiętności pokaże, że jednak można, że wszystko da się zrobić. On naprawdę tak myślał. Dopiero po latach zorientował się, że to dosyć żałosne: myślał tak żałosnymi, prostackimi hasłami… Przypominał sobie wtedy drewnianą, urokliwą chatę Wielkiego Pisarza w miasteczku, patrzył na nią i mówił niby do niego, ale bardziej do samego siebie: tak, miałeś rację, wszyscy ideowcy trafiają na końcu do śmietnika historii (a po chwili było już mu wstyd za patos tego, mówiąc szczerze, tandetnego powiedzenia).

Pamiętał jeszcze, jak zostawiał za sobą wielkie miasto, szkołę teatralną, gdzie studiował (i głos matki, która mówiła: czemu odchodzisz, przecież tak trudno było Ci się dostać…), numery telefonów, głosy, twarze. Wkraczał w nicość, w ziemię, która miała juz odtąd miała należeć tylko do niego, tylko do nich. Skoro tak bardzo w to wierzył, dlaczego wtedy nie biegł za nią, nie dzwonił, nie szukał? Może ona tylko na to czekała, że on jakoś się zainteresuje, że będzie starał się ją odzyskać i pokaże, że łączyło ich coś więcej niż tylko wieczory, w których zagłębiali się w sobie tak bardzo, ze wręcz zapominali o samych sobie.

Pewnie i on sam nie potrafiłby odpowiedzieć na to pytanie. Może dopiero wtedy, przed jego oczami okazała się, w całej swojej postaci śmierć? I właśnie w tym momencie zrozumiał, że naprawdę nie warto z nią walczyć, tylko lepiej z godnością przyjmować wyroki nieubłaganego czasu. Tamtego ranka poczuł, że umierania nie można pokonać – i nawet nowe życie, stwarzane w zmysłowym uniesieniu, nie zapewni nam wieczności. Otwierała się przed nim bezdenna pustka – mógł tylko na nią patrzyć i zachwycać się wielogłosową symfonią braku.

No dobrze, to dlaczego zawsze wracał z tą myślą, że uda mu się z tym skończyć? Przecież nic się tutaj nie zmieniało, nie było nadziei na jakąkolwiek zmianę albo nowy porządek. Ne był też masochistą, który szuka tutaj wspomnień dawnego szczęścia. Po prostu chodził po małych uliczkach, oglądał drewniane wille i dawał się ponieść mglistemu labiryntowi przeszłości. Krążył tu jak w mieście duchów, które szeptały do niego ze wszystkich stron. Rozumiał je, bo podobnie jak one, był już zupełnie martwy. Jego ciało znikało gdzieś w oddali, a on wiedziony jakąś dziwną, nieznaną siłą, przemierzał kolejne metry, zaglądał w następne okna w nadziei, że zobaczy tam prawdziwe, drżące od ciepła, życie. Tak się jednak nie działo. Wszystko tu umierało, miasteczko dusiło się morzu jesiennych liści, a on powoli coraz bardziej zanurzał się w ciemną głębinę.

5.

Zbliżenie, jakie przed chwilą przeżyli, było nerwowe i pośpieszne. Ciągle brakowało im oddechów, nie mogli złapać tchu, jak już mieli umrzeć w tym ostatnim uniesieniu. Kilka jego mocnych wejść i jej przegięte w tył ciało, niemal jak w bolesnym skurczu. W końcu, zmęczona, naga, zasnęła i spała niezdrowym, płytkim snem. Nie przyglądał się jej skórze o niemalże idealnej gładkości. Ubrał się szybko, ostatni raz spojrzał na nią głęboko i przenikliwie – jakby na najważniejszą osobę w życiu – i wyszedł. Dobrze wiedział, gdzie idzie.

Nie, nie rozpoznał w tych kobiecych rysach nikogo, a przede wszystkim – nie rozpoznał Jej. Ale dzięki temu już podjął ostateczną decyzję. Nie wie czy ona sama mu to powiedziała (chyba nie, bo przecież milczała przez cały czas), czy wiedział o tym od kogoś innego albo sam to sobie wymyślił, ale podobna dziewczyna, z którą przed chwilą się połączył, także nie mogła odejść. Już przecież zapakowała wszystkie rzeczy w kartony, pozdejmowała obrazy ze ścian, wyłączyła wodę, sprzedała meble. I chyba myślała, że te poranki, popołudnia, wieczory, noce z przypadkowymi mężczyznami – graniczne doświadczenia ciała – pozwolą jej zakrzywić bezwzględną linię czasu, pokryją przeszłość nieprzejrzystą mgłą, pokonają śmierć. Jednak umieranie nadal trwało, a Ci, którzy mieli być wybawicielami, okazywali się katami, bo przypominali tylko o Tamtym, którego już dawno nie ma i nigdy nie będzie.

Teraz zrozumiał, że do nowego życia potrzebne jest wieczne naznaczenie ostatecznością. Deszcz padał coraz mocniej, a jego kroki były silny, szybkie, zdecydowane. Przemierzył bramę parku, tuż obok urzędu, już mijał pałacyk. Zbliża się nieuchronnie do miejsca, w którym spotkał dziewczynę. Jednak w pewnym momencie skręcił i poszedł na jeden z wielu mostków, w miejscu, gdzie staw rozgałęział się na małe kanały. Uśmiechnął się i odetchnął zapachem jesiennego powietrza, który nie miał w sobie nic, poza przemijaniem. Przełożył nogę przez białą barierkę i jednym, zdecydowanym ruchem, zeskoczył na proste nogi do płytkiej wody. Rozejrzał się wokół siebie. Było całkowicie pusto i nawet ptaki nie zakłócały ciszy swoim pożegnalnym kwileniem. Ugiął nogi i w mętnej wodzie zanurzył swoją głowę. Zupełnie jak do chrztu. Ale w końcu to było nowe życie. Zdecydowanie trwał pod powierzchnią jeziora. Wszystko zaczęło pokrywać się nieprzejrzystą mgłą. Gdzieś daleko umykały domy, wille, pałacyk, Dom Wielkiego Pisarza. Odchodziły labirynty uliczek i ławeczek ze staruszkami. Znikała Ona i zapach jej przebudzonego po porannym koncercie zmysłu ciała. Powoli tracił poczucie własnej materialności. W końcu przestał cokolwiek widzieć. Coraz bardziej pogrążał się w głębinach bezbrzeżnej pustki umierania. Deszcz jeszcze silniej odbijał się od nieprzejrzystej powierzchni wody. Już nie oddychał.

Wracał.

(czerwiec 2015)