Skip to content

„Reportaż z wielkiego miasta” – fragment „Couleur Café”, utworu dla teatru

1.

Dzień. Kwiecień. Jasno. Bardzo jasno. Promienie światła pokrywają ludzi za szybko idących ulicą. Ich kroki niestaranne, krótkie, urywane, jakby oddech duszonego człowieka. Jakby chcieli się unieść się nad ziemią, wzlecieć nad arteriami brudnego miasta, nad żyłami ulic, pulsującymi hałaśliwą krwią samochodów, karetek, starych autobusów. Dla niewprawnego oka to tylko jednorodna smuga szarych ubrań. Stanąć. Odróżnić twarz. Oczy, zmęczone, zapatrzone w dal. A za tą dalą nic nie ma. Ktoś się zatrzymuje, coś mu upadło, telefon zadzwonił, coś sobie przypomniał. Podejść do niego, porozmawiać, zapisać, nagrać fragment na dyktafon. Usiąść w domu, zaraz zaraz tylko kawa się zaparzy, spokojnie, spokojnie, cicho. Sonata F – dur Mozarta w głośnikach. Delikatny perlisty dźwięk Załamujący głos na nagraniu coś mówi. Rozbija się, frazy Mozarta są symetryczne, przeglądają się w sobie, jak kolumny w lustrzanych odbiciach. Zaraz, miało być jedno odczucie. Proste, jednoznaczne. Zapis emocji, tak jakbym tam był. Tam, jakbyś Ty tam był, Ty tam była. Podchodzę do niego, szybkim krokiem. Może się rozmyśli, ucieknie, pójdzie w inną stronę. Powie tylko: jest pan dziwny, proszę się odczepić, nie nie mam czasu, nie w ogóle mnie to nie interesuje, co pan musi, jakim w ogóle prawem się pan mnie o to pyta. Podchodzę. Zatrzymuję się nad nim. Patrzę mu w oczy. Ulica płynie, ruchliwa, niezatrzymana, nieprzebrane tłumy ludzi, na których nigdy się już nie spojrzy. Głos. Mówi coś, ale nie można usłyszeć.

2.

Obok kawiarnia. Kawiarnia z lodami, przychodzą tam panie w wieku balzakowskim, ich ubrania pachną starą szafą, której zawartość nie była wymieniana od wielkiej wojny. O tak tak tak pani kochana, wielka wojna, to była wielka wojny – wszedłem tam przedtem na chwilę i usłyszałem. A przed wojną to takie lody były proszę pani, jakich to dzisiaj nie ma i to naturalne, a bez tych wszystkich polepszaczy. No i wie pani, to niby była ta sama cukiernia, znaczy tak samo się nazywała Tak tak, właśnie tak się nazywała, no ale lody to oczywiście były inne. I wie pani, tam to taki chłopiec jeden pracował blondyn, no proszę pani (na on wydłuża samogłoskę, chcąc ją jakby zatrzymać w czasie, w nieskończoność), jaki to on był przystojny proszę pani, ile to ja się do niego nawzdychałam ile to ja listów w moim pamiętniku napisałam – wpada w słowotok, ja razem z nią. Przybija łańcuchem, przybija wszystkich do swoich opowieści, nie daje odetchnąć. Wychodzę, muszę się oderwać Nie pytam się jej o dalszy ciąg. Jaki mógł być dalszy ciąg. Blondyn może zginął w powstaniu. Jak bombardowali Stare Miasto. Albo wrzucili granat do kanałów. Jego ładne młode ciało w błocie. Ona może trafiła do obozu, pod płaszczem pachnącym starą szafa skrywa wytatuowany numer, kilka cyfr w ewidencji, czarny bolesny atrament na skórze wchodzący w żyły, w krew, nie może już potem nigdy stamtąd wypłynąć. Kawiarnia. Za długo tam jesteśmy. Coś było obok. Co? Za dużo ludzi, ciał, głosów, westchnień. Szybko można zapomnieć, zatrzeć wszelki ślad.
A to, on, a to Pan, to Pan. Gdyby się go znało, można by tak do niego powiedzieć. To Pan, no tak, dawno się nie widzieliśmy masę czasu, kopę lat, co u Pana, a no dobrze. Wie Pan, jak to w życiu, wszystko drożej, a pensje wcale nie są większe, dzieci już podrosły no to większe wymagania, komputery, obozy kursy językowe. Ale się go nie zna. I nigdy nie pozna. Teraz tylko to spojrzenie, oczy ma wystraszone. Niepotrzebnie, przecież nikt inny nie może tego pamiętać. Przecież to tylko jego. To się wtedy tam stało. Ale co to było? Co się mogło stać? Wiem, że się do niego nie odezwę, że to tylko jego. Sekundy na dyktafonowym nagraniu nie będą wypełnione przez jego załamujący się, zmieszany ze zdławionym płaczem głos. Więc może wtedy ona do niego że ona jego już nie, że tak nie może, że to za daleko zaszło, że naprawdę się starała, ale inaczej już się nie da. Nie nie on nie będzie jej przekonywał, ze to wszystko jeszcze można naprawić, że to wszystko miało być inaczej, że jeszcze wszystko może być inaczej. Ona już podjęła decyzje. On, znaczy ten inny On jest inny. To znaczy że jest jakiś inny? A to nie tamten inny co wtedy ale inny inny? Tak to on. Ona go wtedy kiedy jego nie było. I wie, ze to na pewno. I wie, że już na zawsze. I ze go żegna. On już na zawsze, a ona go żegna na zawsze. Żegna go na zawsze na tej ulicy. I ona na tej ulicy ma odejść. Ma odejść, podczas gdy jest jasno, kwiecień, bardzo jasno, a ludzie idą zbyt szybkimi krokami. Podczas gdy stara kobieta w cukierni (byliśmy tam kiedyś, nawet wtedy, kiedy ja ją po raz pierwszy, była ta sama pora roku, tez kwiecień, może sobie myśli) wspomina ody których już nigdy nie będzie, przeszłość, które już nie będzie i blondyna, który zginął w powstaniu, przeszłość, której nigdy nie było. Patrzę na zegarek. Minęło dopiero pięć minut. Pięć minut reportażu z wielkiego miasta. Nic się nie działo, naprawdę. Naprawdę, nic się nie działo?

3.

Zbaczamy trochę z trasy. W wielkim mieście jest wiele ulic i dróg, możliwych do przejścia ścieżek, wśród których szybko się można pogubić, stracić orientację. Teraz tutaj, z dala od ulicy, płynących nad nią ludzi, unoszących się nad pylistym brudem. Kamienica nad rzeką, to jedyna rzeka w wielkim mieście. Czasem wylewa, ale dawno nie dawała o sobie znać, jakby zapomniała o tych murach, które ją karmią od lat ściekami i gęsta nieczystością.
Proszę pana, z tą rzeką to tak naprawdę nigdy nic nie wiadomo Niby taka spokojna, tak sobie tylko leciutko, proszę pana faluje, jak gdyby nigdy nic, a jak wyleje proszę pana no to już nie ma co zbierać. Nie no, oczywiście, ja to proszę pana nie pamiętam jak to by ta rzeka kiedyś wylała, no ale przecież proszę pana mówili mi, znaczy tata mi mówił mój świętej pamięci i dziadek świeć Panie nad jego duszą, no to oni mi opowiadali jak to im piwnice podmyło. A wie Pan to oni to się martwili, no bo oni to Żydów w tych piwnicach poukrywali. A to wszyscy naokoło mówią i trąbią, ze Polacy to antysemici i antysemici, no a dziadek z tatusiem to Żydów ukrywali przez cała wojnę, aż do powstania, no bo potem to wiadomo. A i pieniędzy nie chcieli i mówili, że co tam że Żydy i że Pana Jezusa Miłosiernego ukrzyżowały, ale też przecież ludzie i to nie można, żeby oni tak do getta i na pewną śmierć. Ale ja o tej Wiśle, no tak tak. Z nią to nic nie wiadomo, nic nie wiadomo… Powiedziała mi jakaś kobieta nad tą wodą, nad wodą wielką i czystą. Nie pamiętam jej twarzy, pamiętam tylko skrzeczący głos, szybko wypluwający słowa i lepiący je śliną w bezzębnych ustach w słowa. Za bardzo się spieszyła, musiała już iść, za krótko na nią patrzyłem, nie spojrzałem,
W wielkim mieście wszyscy za bardzo się spieszą. W sklepach, handlowych galeriach, uniwersyteckich korytarzach, stacjach metra. Wychodzą w ostatnim momencie, przedłużają tę chwilę powzięcia decyzji, w której mówią sobie samym: o teraz, za chwilę muszę wyjść, bo inaczej to na pewno się spóźnię ale nie no, może nie posiedzę, jeszcze kilka minut, no wiesz co, zrób mi jeszcze jedną kawę, przecież mam jeszcze chwilę. O Jezu, to już tak późno, nie no teraz to już na pewno, niczego nie zapomniałem nie nie nie? Dobrze, zadzwonię do Ciebie jutro, jak tylko wrócę, żebym ja tylko nie był za późno. Jak się wyjedzie na kilka dni z wielkiego miasta, na przykład do innego wielkiego miasta, na południu, z tą samą rzeką u stóp, zobaczy się kroki wolniejsze, spokojniejsze, twarze napełnione przekonaniem, że czas ich nie goni, że oni kontrolują te uciekające sekundy, a nie one ich. W moim wielkim mieście tłum się przepycha, każda ciało chce jak najszybciej przebrnąć przez masę innych, mięsistą, ludzką galaretowatą materią dziesiątków głów. Nagły ból w boku, palcu, zerwany rękaw koszuli. To pan, nie to nie ja, to ta pani tak szybko idzie, nie patrzy zupełnie gdzie lezie. A gdzie to się jej tak spieszy, do aniołków chyba, że tak na czerwonym. Ciało idzie w bok, ktoś je popchnął, prawie przewraca się na ziemię. Skóra ociera się o obca, nieznajomą skórę. Chropowata, nieprzyjemna powierzchnia. To nie teraz, nie w tym momencie, nie z nim, nie z nią, nie w tłumie. Nic nie mówią, nie liczą się przecież słowa, ale to by te drgające substancje wody, krwi, czerwonych narządów znalazły się szybciej. Jak najszybciej. Tam, właśnie tam.

4.

Ale w kamiennicy nikt się nie spieszy. Po schodach, w górę. Jest chłodno, ale nie na tyle zimno, żeby było trzeba chodzić w kurtkach. Marynarki, pierwsze sukienki, pierwsza dotknięcia i chodzenia za ręce w parkach, niektórzy mówią, że to wiosna, może natura rzeczywiście posiada jakiś podskórny nurt, który jak rzeka płynie pod rzeką wielkiego miasta i po cichu wypływa na powierzchnie, wpływa na nasze drobne codzienne życia. Obok rosną samotne drzewa, jak w scenografii do „Godota”, ale tutaj nikt na nikogo nie musi czekać. Wszystko, co miało przyjść, właśnie przyszło. Śpiewają ptaki, nikt nie wie, jakie dokładnie. Mieszkańcy wielkiego miasta wiedzą, że mieszkają w mieście, a nie gdzie indziej, i nie muszą wiedzieć, jakie liście należą do jakich drzew, i jakie ptaki akurat się odzywają. Więc rano, wystawiając zaspane głowy zza okien i opierając się rękoma o parapet mówią tylko: O, jak ładnie ptaki śpiewają i zamyślają się chwilę i stwierdzają: jak to dobrze, że tutaj mieszkamy, to jest naprawdę dobre miejsce. Drewniane drzwi, zepsuty domofon. Nikt tak naprawdę z niego nie korzysta, bo wszyscy się znajdą i zawsze dla wszystkich mają otwarte drzwi, nikogo się nie boją. Nie nie, proszę Pana, nie ma kradzieży, zresztą, jakby była, no to sąsiad by wyszedł i powiedział, że coś się dzieje, i przegonił tych bandziorów. Korytarz, schody. Korytarze w wielkim mieście mają swój zapach. Podobno to jest zapach kamienia, przechodzącego z piwnic, połączony z zapachem wilgoci i starości murów, zmurszałych drewnianych poręczy na schodach, metalowych barierek, z której odchodzi niebieska farba. Ale nie wiem, czy można teraz sobie ten zapach sobie wyobrazić. Poczuć go, tak, jakby się tam było, a chyba o to chodzi. Słowa nic nie mogą w tym pomóc, ani cały łańcuch skojarzeń, wspomnień, obrazów, związanych z tym zapachem. Można tylko powiedzieć: tak to wtedy było, tak to wtedy istniało, ten ciepły, bliski zapach (czy zapach może być bliski i ciepły?) całkowicie mój. Nawet w języku nikt nie wynalazł synonimu tego wyrazu woń jest archaiczna, aromat znaczy coś innego. Tutaj słowa zawodzą, myśli plączą pióro drga i a pamieć próbuje przywołać co to za zapach wtedy, tam (nawet trudno sobie przypomnieć coś takiego). Trzeba po prostu w tym miejscu zatrzymać się, stanąć, zamilczeć. Poczuć.

5.

W górę, na piętro. Nadal to wszystko czuć. Wszystkie drzwi zamknięte. Można by podejść, zapukać, na pewno by otworzyli. Ale co wtedy powiedzieć. Dzień dobry, chce pan porozmawiać o Bogu? Czy wierzy pani w Chrystusa? A w życiu pośmiertne? Nie zastanawiał się pan kiedyś, co się stanie, kiedy już tu Pana nie będzie? Koniec jest naprawdę bliski. Nic takiego nie powiem. Może wyjść ze środka, na zewnątrz i zobaczyć, może mieszkańcy się ukażą przez okna, wychylą głowę przez drewniane okiennice z białymi, metalowymi haczykami? Do jednego mieszkania, żyje tam – razem ze swoimi koleżankami ze studiów – blondynka, cicha, spokojna (zawsze, proszę pana, kulturalna, dzień dobry powie, spyta się co tam, a jak zdrowie, a pogoda to teraz taka nie wiadomo jaka, trochę tak, trochę tak, raz ciepło, a raz zimno, już to nie wiadomo, czy sweter czy kurtkę zakładać) wszedł chłopak, spokojnym krokiem, cicho, niepewnie. Wyglądał tak, jakby był tam pierwszy raz, czyli nie, nie są ze sobą, nie pocałował jej na przywitanie, nie przytulił, nic nie powiedział. Powiedział coś słabym głosem, jakby się bał, że zepsuje jakąś atmosferę i znikł we wnętrzu. Nie podsłuchiwać, co było dalej. Nie wchodzić w niczyje życie. Zostawić dyktafon, nie zabierać tam, gdzie nie ma się dostępu. Na dworze, obok samotnych drzew. Siedzą spokojnie przy oknie, tutaj wszyscy siedzą przy oknie i patrzą spokojnie w przejeżdżające tramwaje. Piją herbatę. Czy to już pierwsza, ósma, dziesiąta. Można tak siedzieć godzinami, pić herbatę, słuchać piosenek (tak, to moja ulubiona, pamiętasz, tak, wtedy Ci ją pokazywałam) i nic nie mówić w tym mieszkaniu, urządzonym jak wszystkie mieszkania w połowie lat dziewięćdziesiątych, wynajmowanym, meble się trochę rozpadają, jak to w wynajmowanym, kubki wszystkie inne, każda z nich przecież przyniosła swoje, karteczki na lodówce, obrazki poprzyczepiane do ściany, mało miejsca, ale wszyscy się zmieszczą. Czasem ktoś wchodzi, wychodzi: duża dzisiaj miałaś zajęć, tak tak sporo, a jeszcze te kolokwium za tydzień, już powoli nie mam na to siły, nie no, na pewno dasz sobie radę, przecież napisałaś pracę roczną, nie no poradzisz sobie, kup herbatę jak będziesz wracać, dobrze? Siedzą tak, wydaje się, że nic zupełnie nie potrzeba. Dźwięki piosenek, pozwalają wszystkim dotrwać do końca. Nigdzie się nie spieszą. Wielkie miasto się spieszy, a im jest wszystko jedno, co kiedy, siedzą, milczą, powtarzają te same ruchy, te same zaparzania herbaty i powolne spoglądania przez okno i wolna skraplająca się w rozmowy o niczym słowa.

6.

Po kilku godzinach wychodzą. Nie patrzą na siebie milczą, ale nie tak, jak wtedy. Powietrze robi się gęstsze, nieprzyjemne, zimniejsze, ptaki przestały śpiewać. Napięcie między nimi nie da się opisać, ale tylko poczuć, jak zapach korytarza, kamiennych schodów. Stać obok, nic nie mówić, tylko patrzeć, ale się nie ruszać, nawet jak znikną z pola widzenia. Nie nagrywać, nie wejść w ich życie z własnymi słowami. Po chwili wraca sama, przypatruję się, głowa spuszczona, twarz zamyślona, (to może być zbyt banalne słowo, ale po prostu) smutna. Co tam, przed chwilą, przy drzewach, jeszcze bez liści, przy przystanku. Dziwne, nie ma żadnych innych odgłosów, chociaż to ruchliwa ulica. Jakby wszyscy na to czekali. I postanowili się, usunąć na bok, nie chcąc zakłócać tego momentu. Którego właściwie nie ma ale, tak naprawdę jest z cała swoją bolesną, cielesną, intymna obecnością.
Wiesz, ja Cię bardzo lubię, bardzo lubię spędzać z Tobą czas i w ogóle, jesteś naprawdę inteligentny i fajny, i dobrze nam się razem rozmawia ale (milczenie) ale ja wiesz no po prostu to tak czasem jest (milczenie) że niby wszystko wygląda, że możne, i że to wyjdzie a potem (milczenie) no a potem okazuję się że jednak czegoś tam nie ma (milczenie) i wiesz, to po prostu nie może wyjść (milczenie) ale ja Cie naprawdę bardzo lubię, no naprawdę (milczenie) tylko nie mogę, nie mogę i już, tak po prostu (milczenie) po prostu tego nie czuję (milczenie) ale chyba nadal będziemy się przyjaźnić, co nie? (milczenie). Nie widać go, ale on pewnie nic nie mówi i przez mokre oczy widzi gorzej, słabiej. Wyciera je rękawem szarej marynarki, żeby tego nie zauważyła, żeby się do tego nie przyznawać, ale robią się jeszcze bardziej czerwone. Można tylko patrzeć na to z oddali. Dyktafon pozostał niewłączony. Szkoda, chciałoby się nagrać to milczenie, może udałoby się zatrzymać to napięcie na magnetycznych rolkach, ten moment, w którym zostaje przekroczony ciemny punkt pewności, z którego już potem nie ma nigdy odwrotu.
Patrzę na zegarek. Minęło kilka godzin. Kilka godzin reportażu z wielkiego miasta. Noc, ciemno. Trzeba spać, pogrążyć się w głęboki wieczór, zacząć milczeć samemu, na własną odpowiedzialność. Nic się nie działo, naprawdę. Naprawdę, nic się nie działo?

7.

Tak naprawdę nie działo się nic, chociaż działo się wszystko. I to wszystko była nieprawda, chociaż nie było tu żadnego kłamstwa. Wszystkie te słowa są moje, historie napisane, słowa wynotowane nie z obserwacji, ale w z powierzchni własnej świadomości. Mówię o tym szczerze, aby być w pełni uczciwy. I aby kłamać tylko raz, nie podwójnie, aby mówić prawdę mniej, niż gdybym chciał zrobić – uwaga, otwieram cudzysłów – „prawdziwy” reportaż. No tak, taki z dyktafonem, nagrywaniem, zapisem takich autentycznych zdarzeń. Takich, które to mogą poruszyć serce czytelnika, a nic mnie nie interesują. Chorych ludzi, narkomanów, wielkich tragedii, wykolejeńców mieszkających po wsiach. To nie są moje historie, to tylko obcy ludzie, których nie uczynię własnymi. Spiszę słowa, które mi powiedzą, a potem przerobię je jako własne, wpiszę w elegancki schemat formę, uładzę, aby zmieściło się na dokładnie tych kilku stronach i stworzyło przejrzystą i spójną historią. Będe kłamał za siebie – stworzę oczywistą fikcję – i za nich, bo to nie będą oni, ale będą swoim obrazem, którego nigdy by sami nie poznali. Nie, nie chcę tego.
To teraz powiedziałem otwarcie – to jest wymyślone, ale to jest moje wymyślone, moje własne słowa, nie niczyje inne. Ja im nadałem życie, ułożyłem w zdania, wrzuciłem w tryby składni. Ja, ja, ja. Poniedziałek: ja, wtorek: ja, środa: ja. To reportaż z mojego języka. Z mojego „najokrutniejszego miesiąca kwietnia”, należącej tylko do mnie własnej „Ziemi jałowej”. Czy to się kończy klęska, okropną porażką, fatalnym rozpadem? Nie da się spisać wszystkich głosów, barw, uczuć. Na jedne słowa nachodzą drugą, zaraz pojawi się ktoś inny, ze swoją historią, sonata Mozarta zmiesza się z piosenką. I wszystko jednocześnie, wszystko teraz. Czasami daję dostęp do swojego wielkiego miasta, do własnych słów i historii, strzępów tego samego momentu – który jak w polifonicznej fudze – składa się z nakładających się na siebie tematów, niedających odetchnąć, uspokoić się, bo zawsze coś poza, obok, na co nie zwróciliśmy uwagi. Ta chwila, i tamta i jeszcze tamta, wtedy, jest jak szklana kula, zwierciadło kalejdoskopu, z różnej strony mieniące się wieloma kolorami – jednak w sposób czysto tragiczny: bo nigdy nie można spostrzec wszystkich jednocześnie; jak jeden ucieka, pojawia się drugi. I tak w nieskończoność.
Boję się tylko jednej rzeczy. Jak napisał poeta a jeżeli tego miasta nie ma, za ścianą, a jeśłi go tam nie ma. Jeżeli et in Arcadia ego. Jeżeli wielkie miasto należy tylko do mnie, reportaż to zapis mojego własnego języka, odłamków tego, co dla mnie było, to czy warto jeszcze o tym mówić? Jeżeli nie wyjdzie to poza obręb, który ja sobie wyznaczam – bo nie chcę ani kłamać, a nie można przecież dokonać niemożliwego, przekazania bez fałszu własnych przeżyć? Oddania całego, przejrzystego, jasnego „własnego”?
Jest noc, cicho. Przedmieścia wielkiego miasta śnią. W głośnikach San Diego Serenade. Nikt nic nie mówi. Poza zachrypniętym głosem Toma Waitsa i delikatnym fortepianem, jest zupełnie cicho. Trzeba zaraz spać, wkrótce wielkie miasto się obudzi, a ja razem z nim, w nim. Ale na razie zostawiam ciszę. I milczę. Do nikogo. Do środka, w sam głąb samego siebie.

(…) trzeźwą
myśl wyraził Poeta, gdy pisał,
Że świat faktu, który tak kochamy,
To surowiec znów niesubstancjalny:
To, co z drugiej strony muru, całą
Resztę nazwij milczeniem; stąd blisko
Do pewności, ze milczenie to dojrzałość,
I pewności, że dojrzałość to Wszystko.

(W.H. Auden, Morze i zwierciadło, przekł. S. Barańczak)

Michał Zdunik, kwiecień 2012.